Podczas debiutanckiego startu w 11. Mistrzostwach Polski, w których wziąłem udział w ostatni weekend, tj. 08-09 września br., reprezentując barwy UKS BUDOWLANI Nowy Sącz, ustanowiłem Rekord Polski na „Najdłuższy dystans przebiegnięty boso w 24 godziny” i … zresztą przeczytajcie sami!
Tym razem pisząc dla Was relację z kolejnego startu, postanowiłem, znów zrobić to inaczej. A jak? Tak, abyście czytając poniższy tekst, mogli poczuć się tak, jakbyście wertowali kartki notatnika, z którego ktoś wyrwał część zapisków, czym zostawię Was z lukami czasowymi, odrębnymi wydarzeniami, stanowiącymi „kiedyś” jedną całość, a dzięki czemu możecie spróbować się wczuć w rolę biegacza, „dopowiadając” sobie brakującą część historii… a komu będzie tego mało, tego zapraszam do startu w 24 – godzinnych zmaganiach 🙂
Już na miejscu…
Gra słów…
I takie miłe, luźne rozmówki zdarzały się na trasie biegu:
– Bosy w Łysych! – krzyczała jedna z mieszkanek tejże miejscowości, która wraz ze Znajomymi stworzyła „punkt Kibica” na własnym podwórku;
– Skąd Pani wiedziała?! – odpowiadam, pokazując na stopy i ściągając czapkę, pod którą ukazała się moja łysina;
– Ale numer! – wybuchnęło śmiechem, rozbawione Towarzystwo.
Gdzie indziej:
– Który raz biegniesz „24” – pyta dobiegający do mnie biegacz;
– To mój debiut – wyjaśniam;
– Szczęściarz z Ciebie! – mówi dalej;
– Dlaczego? – dopytuję;
– Bo nie wiesz co Cię czeka.
Teraz, po ukończonym biegu i z perspektywą kolejnych ultra startów, rozumiem co miał na myśli.
Nie zawsze było do śmiechu…
– Pij więcej – stanowczo mówią Chłopaki z supportu Andrzeja i Pawła, z którymi przyjechałem z Krakowa na zawody;
– Przecież piję po każdym okrążeniu – odpowiadam;
– Ale to mało, pij więcej łyków za każdym razem, gdyż dopiero wypiłeś pół litra – dodają;
– W porządku, będę pił. Faktycznie minęła „połówka” (czyt. półmaraton), a wchłonąłem tylko jeden bidon – kwituję.
Czy też…
– Co Ci podać? – pada pytanie;
– Szczerze mówiąc sam nie wiem. Wszystko mi się przejadło – mówię sam do siebie;
– Może to, albo to… – padają podpowiedzi;
– Napiję się izo (czyt. izotonika) i zjem znów kawałek banana – decyduję;
– Jak coś to mów co Ci przygotować – dodają Chłopaki;
– W porządku – dziękuję.
W pewnym momencie nawet herbata „nie chciała wchodzić”. Ba, tak lubiany przeze mnie rosół (był serwowany przez Organizatorów), który mógłbym cały czas jeść, nie „przechodził swobodnie przez gardło”. Kilka łyżek i koniec (choć był smaczny).
Czego kibicujący „na trasie” ludzie byli najbardziej ciekawi?
Z jednej strony czy cały dystans chcę przebiec boso. Z drugiej, po pierwszej (z dwóch) ulewie, którą zafundowała nam aura, Kibice na trasie zaciekawieni byli, czy… podczas biegu w deszczu umyły mi się stopy 😉
Ale zaskoczenie! Czegoż to ludzka ciekawość nie pragnie. Takiego obrotu sprawy nie miałem prawa się spodziewać – w myślach „rzuciłem” do siebie.
To jedyny wygrany tej sytuacji (ulewy) – skwitował ktoś w strefie supportu.
A trasa?
Pokręcona, prawie dwukilometrowa, pętla. Coś dodam? Delikatne podbiegi, które na pierwszych okrążeniach były mało znaczące, z każdym kolejnym kilometrem, były wyraźniejsze. W sumie dzięki temu trasa nie była monotonna. Po „wdrapywaniu się”, psychologicznie przychodził czas „luźniejszego” biegu.
Po górę…
Zauważyłem, że ludzie w relacjach z tego typu wyzwań lubią czytać o… trudnościach, które biegacz miał do pokonania. Stąd też dla „smaku” dodam, iż takie też przeżywałem. A jakże mogło by być inaczej.
„Na jedno bądź przygotowany, że będzie bolało” – w rozmowach przedstartowych mawiał Trener Andrzej Tokarz.
I bolało. To nie autosugestia, lecz naturalna konsekwencja przekraczania własnych granic. Pierwsze „oj, ał” zaczęło się w okolicy dystansu maratońskiego (42,195 km). „Noga” podawała, lecz stopy delikatnie przypominały o sobie. W sumie, nie ma co się im dziwić.
Prrr… kontynuujmy opowieść w inny sposób…
27. okrążenie…
Właśnie przekroczyłem dystans 53. kilometrów. Biegnąc myślę sobie, iż „pasuje dobić” przynajmniej do 70. kilometrów – tak do połówki planowanego dystansu. Potem zobaczymy jak „ogarnąć” strategię na dalszą część zawodów.
50./51. pętla…
Mija 13. godzina biegu – „pękła setka”, czyli 100 km! Noc już dawno okryła trasę. Zaczyna się decydująca część zawodów. „Noc zombie” – jak mawiają doświadczeni ultrasi. Dlaczego tak ją nazywają? Po prostu, każdy biegnie już na zmęczeniu, krok za krokiem, jakby na autopilocie.
52. okrążenie…
Patrząc na zegar, umieszczony przez Organizatorów na linii start/meta, zaczyna się matematyczna kalkulacja: w jakim tempie muszę poruszać się do przodu, aby zrealizować założony plan? Czy „dająca już dobrze we znaki” lewa stopa, pozwoli kontynuować zawody? Jaki mam zapas czasu, aby „dopiąć swego”?
55./56. pętla…
Wyruszam na kolejne „kółko”. Każdy krok powoduje już tak duży ból, iż nie mogę „normalnie” postawić lewej stopy na ziemi. „Kuśtykam” dalej. Na dodatek, w tej ciężkiej sytuacji, rozpoczyna się druga ulewa (która potrwa kilka godzin). Nie mogąc już sprawnie biec, a przez co, nie rozgrzewając organizmu, zaczynam się wychładzać. Do tego stopnia, iż czuję jak „trzęsą mi się wewnętrzne organy”. Krok za krokiem staram się jak najszybciej dotrzeć do strefy serwisu, aby choć trochę się ogrzać. Jest ciężko, nawet bardzo ciężko. Dochodzi do mnie, iż to może być już koniec zmagań. Nie ze względu na temperaturę (zawsze można się ogrzać i cieplej ubrać), lecz „dzięki” braku chęci współpracy ścięgna w wspomnianej lewej stopie (coś co w ostatnim tygodniu przed startem, delikatnie dało o sobie znać, dziś zaważyło o końcowym wyniku). Chciałoby się kolokwialnie rzec „a tak dobrze żarło, żarło i.. zeżarło…”. W końcu po około 40. minutach (tak tyle zajęło mi pokonanie tej nieszczęsnej pętli), przekraczam, jak się okaże za chwilę, przedostatni raz, linię startu/mety.
Linia startu/mety…
– Możecie mi podać moje ciepłe ciuchy – trzęsąc się z zimna, proszę Chłopaków o wyciągnięcie mi ciepłych ubrań;
– A gdzie są? – pytają;
– W worku u Andrzeja w torbie – wskazuję kierunek poszukiwań;
– Nie ma – wołają;
– Jak to nie ma. Muszą być. Przy mnie Andrzej je tam chował – mówię zdziwiony;
– Nie ma. Sprawdź. – kwitują Chłopaki.
Sprawdzam i faktycznie nigdzie w wskazanym miejscu ich nie ma.
– Do gdzie są? Muszą gdzieś tu być! – zaczyna się robić nerwowa atmosfera.
Szukamy ubrań w punkcie serwisowym. W międzyczasie, z trasy „na przekąskę” wpada Andrzej, potwierdzając, że powinny być u niego. Znajdujemy jakiś koc, którym się okrywam i sprawdzamy jeszcze raz.
– Nie ma! – mówi jeden z Chłopaków;
– Szukajmy, bo zaraz rozpadnę się z zimna! – dodaję.
W końcu udaje się je znaleźć. Ktoś wyjął je z torby i przestawił w inne miejsce, nie informując o tym pozostałych. Ubieram się, piję gorącą herbatę. Próbuję się rozgrzać.
Trwa walka w mojej głowie, co robić dalej. Choć tak naprawdę, już na trasie zapadła decyzja. Teraz z perspektywy czasu wiem, iż próbuję się może trochę oszukiwać, iż dam radę dalej. Po pewnym czasie, godzę się z nieuniknionym. Udaję się do pobliskiej szkoły, pełniącej rolę biura zawodów, odpoczynku, miejsca do ogrzania się, itp. Tam „ratuje” mnie Dorota, która zobaczywszy mój stan, od razu zaczęła podnosić moją temperaturę suszarką do włosów. Korzystam jeszcze z usługi masażysty, który „rzuca okiem” na moją stopę. Ścięgno wygrało, ale czy do końca…
I z góry…
Był czas wysiłku, przyszedł też moment na zbieranie owoców swojej pracy. A jest po co sięgnąć. Po kolei do „koszyka” dokładam:
– ustanowienie, na poziomie 112,9056 km, Rekordu Polski na „Najdłuższy dystans przebiegnięty boso w 24 godziny” (przy czym „stary”, wynoszący 94 km, poprawiłem o prawie 19 km);
– „prywatny rekord”, czyli pokonanie jednorazowo najdłuższego dystansu;
– spełnienie biegowego marzenia o „pierwszej setce” (100 km) i zostaniem ultrasem „pełną gębą”;
– rozpoczęcie życiowego projektu „100 bosych 100.”, o którym możecie przeczytać TUTAJ.
Optymistyczna wizja przyszłości…
Podczas startu nie zawiodła mnie kondycja tylko stopa. Może nie tyle zawiodła, co sprawiła, iż rywalizacja na trasie nie potoczyła się tak, jak tego oczekiwałem. Nie mniej jednak, nie jestem na nią obrażony, gdyż w sumie przebiegła ponad dwukrotnie dłuższy dystans niż dotychczas jednorazowo „w swoim życiu”. Można by rzec „przeszła same siebie” – tak właśnie, trzeba szukać pozytywów zaistniałej sytuacji.
Czy czegoś się nauczyłem?
Oczywiście! Obserwacja siebie, pobliskich supportów oraz poszczególnych Zawodników, pozwoliły mi „podpatrzeć” kilka tricków, lecz swoimi obserwacjami, pozwolę się z Wami podzielić przy okazji następnych postów.
Mała dygresja…
Tuż przed godziną 10. rano w niedzielę, aby zostać sklasyfikowany przez sędziów, pomimo nieustępującego bólu w stopie, wybiegłem na trasę, dodatkowo pokonując ponad kilometr, czym dopełniłem „zabiegany weekend”.
autor: Łukasz Siekliński
Biegając – wspierać, wspierać – biegając…
Gdy biegam, staram się poprzez realizację swojej pasji, pomagać innym. Nie inaczej, sytuacja miała się podczas startu w 11. Mistrzostwach Polski w biegu 24-godzinnym.
Tym razem, poprzez podjęte wyzwanie, pragnąłem zwrócić Waszą uwagę na sytuację niepełnosprawnego Dominika, który chciałby poczuć namiastkę wolności, a zarazem rozszerzyć formy swojej rehabilitacji o… jazdę na rowerze o napędzie ręcznym, tzw. handbike’u!
Stąd też, w tym miejscu, serdecznie proszę Cię o włączenie się w zbiórkę Dominika, przez „dorzucenie się” do Jego marzenia: https://zrzutka.pl/tswzmx!
Korzystajcie i udostępniajcie również kod QR:
W imieniu Dominika i swoim, po stokroć dziękuję Wam za okazane wsparcie!
Dziękuję…
Czego nigdy nie zmienię w swoich relacjach? Podziękowań! Zawsze znajdę miejsce, na podziękowanie Tym, dzięki którym mogłem stanąć na starcie w walce o swoje marzenia. I za każdym razem, będę miał nadzieję, iż nikogo w tych podziękowaniach nie pominę.
Słowa „DZIĘKUJĘ!” należą się:
– Rodzinie za wsparcie, „tolerowanie” mojego pomysłu na życie oraz nieobecności w domu podczas treningów, wyjazdów na zawody;
– Trenerowi Andrzejowi Tokarzowi za wspólną pracę;
– Znajomym, Wam Czytelnikom mojego bloga, za słowa wsparcia i kibicowanie;
– Łukaszowi, Danielowi, Karolowi, Panu Czesławowi, Andrzejowi, Pawłowi, za „przygarnięcie” mnie do swojego supportu (Grupa biegowa „Poranny Patrol” z Krakowa);
– Andrzejowi, Pawłowi, za możliwość obserwacji ich zmagań na trasie i podejrzenia pracy supportu (Andrzej wygrał Mistrzostwa Polski w kategorii „Open” – szacunek dla Ciebie!);
– Dorocie, z Grupy biegowej „Biegam Bo Lubię Ostrołęka”, która „przywróciła mnie do żywych” suszarką do włosów;
– i oczywiście Wam Moi Drodzy Partnerzy wyjazdu na 11. Mistrzostwa Polski w biegu 24 – godzinnym, dzięki którym mogłem rywalizować w Łysych z najlepszymi Biegaczkami i Biegaczami:
/kliknij na logo, aby przejść na stronę Partnera/
Dodaj komentarz